sobota, 24 czerwca 2017

Prolog



Tej nocy nie miałam zbyt wiele do roboty. Żadnych pilnych interwencji, jedynie standardowy obchód. Delektowałam się chwilą spokoju w swoim gabinecie przy dźwiękach ulubionej muzyki. Powoli studiowałam „Proroka Codziennego”, sączyłam poranną kawę i nuciłam pod nosem. Została godzina do końca mojej zmiany. Marzyłam o tym, by wrócić do domu i położyć się spać. Wiedziałam, że będzie tam na mnie czekać śniadanie, przygotowane przez Rona przed jego wyjściem do pracy. Zastanawiałam się, co to będzie tym razem. Na pewno mogłam spodziewać się czegoś zdrowego i pożywnego. Ron nalegał, bym zmieniła swoje nawyki żywieniowe i nie tylko to na zdrowsze. Powinnam bardziej o siebie dbać, zwłaszcza jako uzdrowicielka, która mogłaby dawać dobry przykład.
Zagłębiłam się w artykule na temat skrzatów domowych, który bardzo mnie poruszył. Jego autor przytaczał przypadki nadużywania swojej władzy nad nimi przez czarodziejów i pytał, czy powinniśmy się na to godzić? Bardzo podobały mi się jego argumenty i wojowniczy ton, w jakim utrzymany został tekst. Może po jego przeczytaniu wielu ludziom otworzą się oczy, zrozumieją, jak ważną sprawą jest godne traktowanie skrzatów, które przecież powinny być pomocą, a nie niewolnikami, mieć swoje prawa i móc o nie zabiegać. Sięgnęłam po pergamin i pióro, by napisać list do autora i wyrazić swoje poparcie dla sprawy.
Zdążyłam umoczyć koniuszek pióra w atramencie i przenieść je nad pergamin, kiedy drzwi do mojego gabinetu otworzyły się gwałtownie i do środka wpadła Susan, pielęgniarka. Jej rudoblond włosy były rozwiane, grzywka sterczała na różne strony. Oparła się o futrynę i przyłożyła rękę w okolicy serca, zamykając oczy i dysząc ciężko. Musiała biec naprawdę szybko. W mig zrozumiałam, że stało się coś poważnego. Kropla atramentu zawisła na koniuszku pióra i skapnęła na pergamin, tworząc nierównomierny kleks.
- Hermiono… jesteś… potrzebna… zamieszki na ulicy… mnóstwo poszkodowanych… cały szpital na nogach…
- Znowu?
Nie było czasu na zastanowienie. Zerwałam się od biurka, zostawiając za sobą wszystko łącznie z ledwo napoczętą kawą. Wybiegłam na korytarz. Słyszałam, jak Susan biegnie za mną, z trudem łapiąc oddech.
- Dopiero co… ich przetransportowali… Kilku jest w bardzo… bardzo… złym… stanie…
- Okej, Susan, zwolnij – zarządziłam, zatrzymując się i obracając na pięcie. Wyciągnęłam przed siebie rękę, by zahamować koleżankę. – Powiadom Garry’ego, Franklina i panią Thornton. Niech się natychmiast teleportują. To najlepsze, co możesz zrobić.
- Pani Thornton wyjechała – zaprotestowała Susan z lękiem malującym się w oczach. – Dlaczego wyjechała teraz? Potrzebujemy jej. Co my bez niej zrobimy?
Wzięłam głęboki wdech na uspokojenie. Paplanina dziewczyny wprawiała mnie w zdenerwowanie. Nie mogłam sobie na nie pozwolić.
- W porządku, zostawmy panią Thornton. Wezwij Garry’ego i Franklina, pronto.
Susan pokiwała energicznie głową. Nie mogłam pozwolić sobie na dłuższą zwłokę, więc obróciłam się i rzuciłam pędem przed siebie, nie upewniając się, czy wypełnia moje polecenie.
- Annabelle, co się dzieje? – spytałam, gdy tylko weszłam do sali z poszkodowanymi. Moim oczom ukazał się okropny widok – sponiewierane, brudne, zakrwawione ciała, niektóre o znacznych ubytkach, jęki, płacz, nawoływania. Ludzie w żółto-zielonych szatach z naszytymi na piersi emblematami przedstawiającymi skrzyżowaną kość z różdżką, krążyli między pacjentami w – na pierwszy rzut oka – bezładnym chaosie.
Annabelle, stażystka z wielkimi okularami i nieodłączną podkładką w ręku, stała przy drzwiach, dygocząc.
- Z tego co mi wiadomo, małe ugrupowanie Niepokonanych zaatakowało na Pokątnej. W biały dzień! Kilku ludzi oberwało, reszta to ci, którzy próbowali powstrzymać Niepokonanych i wdali się w walkę.
Niepokonanymi nazywali się poplecznicy Voldemorta, rozproszeni po całym świecie. Chciałabym móc powiedzieć, że po jego śmierci wszystko się zmieniło. Śmierciożercy wycofali się i poddali, Ministerstwo z miejsca zostało odbite, a czarodzieje szybko zapomnieli o miesiącach terroru i rozpaczy. Zapomnieli o wszystkim, co ich podzieliło, i zjednoczyli się w imieniu lepszej przyszłości. Ale tak nie było.
Zamiast tego zrobiło się jeszcze gorzej. Zapanował chaos, a zabrakło lidera – po każdej ze stron. Ludzie mordowali się nawzajem bez żadnych konsekwencji, bez chwili zawahania. Ciężko było odróżnić, kto jest po stronie „dobra”, a kto po stronie „zła”. Liczyło się przeżycie. Albo śmierć. Z poszkodowanymi nieszczęśnikami miałam do czynienia na co dzień. Niestety nie wszyscy z tego wychodzili.
Widziałam, jak Raignar transportuje jedno z noszy na zewnątrz. Spoczywające na nim ciało było przykryte prześcieradłem. Wszyscy mieli bolesną świadomość tego, co to oznacza. Zdusiłam smutek i podeszłam do przydzielonej mi pacjentki, nieprzytomnej kobiety.
- Dalila Selwyn – pisnęła Annabelle, stając za moimi plecami.
Świetnie. Czystokrwista. Z takimi pacjentami zawsze są problemy. Ciekawe, czy jest Niepokonaną, czy może była w opozycji?, myślałam, równocześnie dokonując oględzin obrażeń. Nie powinnam myśleć tak stereotypowo, ale nic nie mogłam na to poradzić.
- Pisz – powiedziałam do Annabelle. Wymieniałam na głos doznane przez kobietę obrażenia, między innymi dość poważnie wyglądający uraz głowy, którym będzie trzeba zająć się w pierwszej kolejności. Odetchnęłam, kiedy uznałam, że obrażenia nie zagrażają życiu pacjentki, i przystąpiłam do naprawiania szkód.
Od pracy oderwało mnie nagłe poruszenie, kiedy drzwi do sali otworzyły się na oścież, a moim oczom ukazał się Patrick, uzdrowiciel z pogotowia ratunkowego, lewitując kolejne nosze. Był pobladły i robił dużo hałasu.
- Znaleźliśmy jeszcze jednego! – wykrzyknął. – Nie sądziliśmy, że został tam ktoś jeszcze.
Ratowniczka Tina, którą zauważyłam za jego plecami, mamrotała pośpiesznie zaklęcia, celując różdżką w zakrwawiony korpus poszkodowanego. Patrick potoczył szalonym wzrokiem wokół i zatrzymał go na mnie. Zrobił błagalną minę.
- Granger, tylko ty możesz go uratować.
Popatrzyłam na moją pacjentkę, błyskawicznie podejmując decyzję. Ona mogła przeżyć beze mnie jeszcze trochę. Tamten mężczyzna potrzebował mnie znacznie bardziej.
- Annabelle, załóż jej opatrunek – poprosiłam stażystkę, na której twarzy natychmiast odmalowało się przerażenie. – Nie rób takiej miny, potrafisz to zrobić. Jesteś świetna.
- Ale… ja…
Rzuciłam jej stanowcze spojrzenie, pod którym głos zamarł jej w gardle. Po kilku sekundach zamknęła usta, nie decydując się powiedzieć nic więcej. Była młoda, ambitna i zdolna, ale niewystarczająco wierzyła we własne siły. Przypominała mi mnie samą.
- Obserwuj ją uważnie i zawołaj mnie, jak tylko będzie działo się coś niepokojącego. Poradzisz sobie.
Nie miałam czasu na dłuższą przemowę motywującą. Odwróciłam się do niej plecami i podążyłam za Patrickiem i Tiną, którzy transportowali pacjenta w dogodne miejsce. Za nimi na podłodze ciągnęła się cienka strużka krwi. Skoro Tina, która była świetną ratowniczką, nie potrafiła zatamować krwawienia, sprawa wyglądała naprawdę poważnie. Prawdopodobnie mieliśmy do czynienia z jakąś paskudną klątwą.
Z tej odległości widziałam krótkie, jasne włosy, rozsypane na noszach. Były przybrudzone i wilgotne. Twarz mężczyzny, częściowo zakrwawiona i zdeformowana, a częściowo utytłana czymś, co wyglądało jak ziemia, była wykrzywiona bólem.
Niemal zderzyłam się z Franklinem, który wpadł jak burza na salę i pomknął pomagać reszcie. Rzucił mi przepraszający uśmiech, ale nie było czasu na jakąkolwiek wymianę zdań. Stanęłam obok Tiny, a Patrick wycofał się. Zobaczyłam głęboką, poszarpaną ranę, przez którą widoczne były wnętrzności. Mimo że widziałam mnóstwo podobnych obrażeń, to było wyjątkowo poruszające i obrzydliwe. Zrobiło mi się trochę mdło.
Skup się, skup, powtarzałam w myślach jak mantrę. No już. Działaj.
- Nie goi się zaklęciami – usprawiedliwiła się Tina. Jej głos brzmiał niemal płaczliwie, z wyrzutem. Machnęłam różdżką, przywołując eliksiry przeznaczone do tego typu obrażeń. Spojrzałam w twarz pacjenta na ułamek sekundy…
…i poczułam się tak, jakby grunt usuwał mi się spod stóp.
To Malfoy. Draco Malfoy. Znałam go.
Zadrżałam i zawahałam się po raz pierwszy. To odkrycie wytrąciło mnie z równowagi. Jak mogłam traktować go jedynie jako zadanie do wykonania, kiedy przed oczami stanęły mi setki obrazów z nim w roli głównej? Jeszcze nigdy przedtem nie zajmowałam się nikim mi znajomym, kto miałby tak poważne rany. Malfoy mógł zginąć jeszcze tego dnia, jeszcze w tej godzinie, w tej minucie. Z jakiegoś powodu wydało mi się to bardziej realne, ważniejsze, niż w przypadku każdego innego pacjenta.
Jak to dziwnie się wszystko układa. Kiedyś on uprzykrzał mi życie, wywyższał się i wskazywał mi „moje miejsce”. Teraz to ja stałam nad nim, mając jego życie w moich rękach.
- Hermiono? – Tina patrzyła na mnie wyczekująco. Domyśliłam się, że coś do mnie powiedziała. Zamrugałam i spostrzegłam, że przede mną unoszą się w powietrzu fiolki z eliksirami, gotowe do użycia. Musiałam wziąć się w garść.
- On nie umrze – powiedziałam z przekonaniem. – Malfoy nie zginie mi na rękach.
Nie wybaczyłabym sobie, gdybym miała go mieć na sumieniu.